„Pamiętacie filmy „The fault in our stars” albo „Restless”? Młodzi ludzie umierający na raka, bez szansy na przeżycie dłużej niż kilka miesięcy, ale z głowami pełnymi marzeń, tych ostatnich marzeń, na które nie zdobyliby się w innych okolicznościach. Ludzie pogodzeni z losem po długiej walce i buncie, który był wyrazem niezgody na los, który ich spotyka. Oczywiście, można wymienić wiele innych tytułów, ale w ostatnim czasie te zrobiły na mnie wrażenie.
Często zastanawiałam się, co faktycznie czują ludzie w tak ekstremalnych sytuacjach, czyli takich, które powodują płacz do utraty tchu i dotkliwy ból istnienia, przy którym wola życia przestaje mieć znaczenie.
Myśląc o tym, nie sądziłam, że jedna z nich stanie się moim udziałem. Trudno jest dobrać odpowiednie słowa, aby opisać to, co czuje się w momencie, kiedy życie wywraca się do góry nogami.
Nigdy nie zapomnę tej daty: 12 sierpnia 2016. To miała być rutynowa operacja, ale teraz już wiem, że nie istnieje nic takiego jak rutyna przy zabiegach czy operacjach. Zawsze jest niebezpiecznie.
Nie wiem, jak udało mi się przemierzyć odcinek drogi między pracą a szpitalem- cały wszechświat skurczył się do tej jednej chwili, nawet czas zatrzymał się i trwał uparcie w tym jednym punkcie. Potem była rozmowa z lekarzem, który był tak samo zaskoczony sytuacją jak my, ale podstawową różnicą było to, że nie odczuwał On takiego bólu, zagubienia, obaw o drugą osobę. Nie potrafił też wytłumaczyć, jak doszło do zatrzymania akcji serca, możliwości może być kilka. Nie słuchałam, nie potrafiłam się skupić na Jego słowach, myślami byłam kilka pokoi dalej, bolała mnie głowa i brzuch, a oczy miałam tak napuchnięte, że nie pamiętam twarzy tego lekarza. Nie poznałabym tego człowieka na ulicy.
Salę, z której trzeba było pozbierać wszystkie rzeczy, pamiętam przez zasłonę łez- nieład, krew (nie pamiętam czy było dużo krwi, czy mało), sprzęt medyczny- wszystko było rozmyte. Puste pole bitwy po walce o życie.
Mamę zobaczyłam dopiero na OIOM-ie w innym szpitalu, podpiętą do aparatury. Obraz jak z filmu właśnie, tylko teraz to moja Mama leży na łóżku, nieprzytomna, naga pod prześcieradłem, pokłuta igłami. Ten widok wywołał jeszcze większą rozpacz, bo słowo zmaterializowało się i stało się ciałem. To, o czym mówił tamten lekarz stało się teraz moją rzeczywistością.
Do tej pory nie wiemy, co było powodem, że serce przestało pracować- usłyszeliśmy, że tylko sekcja zwłok mogłaby wyjaśnić sprawę. Jeżeli taka jest cena za wiedzę, to wolę żyć w niewiedzy, bo najważniejsze jest, aby Mama żyła.
Dziś pobyt Mamy na OIOM-ie wydaje się być nierealny, ale wciąż pamiętam zapach, odgłosy, które wydawał oddział, tak jakby przejął funkcje życiowe leżących tam ludzi. I tak właśnie jest. Sufit wydawał mi się bardzo niski, miałam wrażenie, że przygniata mnie do podłogi- prawdopodobnie idąc przez korytarz zdarzyło mi się pochylać lekko głowę. Pobyt na OIOM-ie oznaczał dla mnie bezsenne noce, brak apetytu i ciągły strach o Mamę, zwłaszcza, kiedy dzwoniliśmy, aby zapytać lekarzy, czy są jakieś zmiany. Bo jak normalnie funkcjonować, jeść i spać, kiedy jedna z ważniejszych osób w życiu każdego człowieka walczy o życie? Po prostu nie jest to możliwe i tyle.
Nie trudno się domyślać, że nikt nie był w stanie powiedzieć nam, co się stanie dalej- Mama wciąż śpi, stan krytyczny i zagrożenie życia, rokowania niepewne. Był czas, że nie mogliśmy do niej podejść, mówić, dotykać- nie mogliśmy wykonać żadnego gestu, aby poczuła, że jesteśmy przy Niej, że nie została sama. Widziałam, że to dla Jej dobra- od samego początku Mama była nadwrażliwa na odgłosy, dotyk i światło, występowało tzw. pogotowie drgawkowe- trzęsące się ciało, twarz wykrzywiona w bólu- widok łamiący serce, szczególnie to, które kocha.
Poczułam ulgę, kiedy w końcu mogłam pogłaskać Mamę po twarzy, dotknąć ręki. Okazuje się, że drobne gesty mają duże znaczenie. Niby człowiek wie o tym, ale przekonuje się o tym później, w trudniejszych chwilach, często, gdy kogoś lub coś traci. Na co dzień takie słowa chyba nie mają tak dużego sensu.
Mój nastrój zależał od tego, co usłyszałam na wizycie od lekarza (1 godzinna dziennie dzielona na kilka osób, bo każdy chciał wesprzeć naszego pacjenta). Gdy lekarz, który był aktualnie na dyżurze potrafił spojrzeć na sprawę z najmniejszym chociaż cieniem optymizmu, to mój dzień był lepszy. Na chwilę wracał apetyt, troszkę lepiej się spało, zresztą zmęczenie zaczęło brać górę. Gdy było odwrotnie, to wiedziałam, że czeka mnie nieprzespana noc i płacz w poduszkę, po cichu, aby nikt nie słyszał i nie widział. Miałam wsparcie, a jakże! Jednak wolałam się zmierzyć sama ze swoimi obawami i żalem. Taka konstrukcja psychiki.
Gdy minął czas OIOM-u, a nastał czas Zakładu Pielęgnacyjno- Opiekuńczego Szpitala Murcki Sp. z o.o., to trochę uspokoiłam nerwy. Chociaż wyrzut sumienia, że nie przewiozłam Mamy do domu, wciąż plącze się po mojej głowie i w słabszych chwilach powraca jak bumerang. Każdą decyzję, najtrudniejszą staram się gruntownie przemyśleć. Zadaję sobie pytanie, co Mama zrobiłaby dla mnie w takiej sytuacji.
Muszę przyznać, że rozpłakałam się ze wzruszenia, kiedy zobaczyłam Mamę ubraną w koszulkę, w łóżku pod kołdrą, z głową na poduszce w pierwszy dzień jej pobytu w Ośrodku. Takie podstawowe rzeczy, a jakie znaczące!
Gdy oswoiłam nowe miejsce i nowe osoby, zaczął się czas oczekiwania na wybudzenie. Trwało to aż 14 miesięcy, chociaż byłam gotowa czekać dłużej. Czy traciłam nadzieję? Nie, nie traciłam, bo wiem, że Mama potrzebowała tej mojej nadziei i wsparcia.
Początkowo nie wiedziałam, co mam ze sobą z robić. Siedziałam przy łóżku, trzymałam Mamę za rękę, dbałam, aby nic Jej nie brakowało- czyste koszulki, ręczniki, środki czystości. W tym czasie zastanawiałam się, czy Mama w ogóle śni, czy utkwiła w całkowitej ciemności.
Za każdym razem, gdy myślę o tej ciemności, w mojej głowie pojawiają się słowa Edwarda Stachury, które pozwalały cały czas mieć nadzieję i uniemożliwiały poddanie się:
„ Miłość jest spontanicznym, bezinteresownym czynieniem miłości, tak, jak słońce jest spontanicznym, bezinteresownym promieniowaniem słoneczności. (…) Słońce jest słońcem w świecie jasności, miłość jest słońcem w świecie ciemności”.
Dopiero później zdecydowałam się na słuchanie muzyki, czytanie książek i rozmowy, chociaż właściwie były to moje monologi. Codziennie czytałam na głos kilka stron, wybierałam muzykę, która mogłaby spodobać się Mamie. Mówiłam Jej o mojej pracy, naszych kotach i innych ważniejszych wydarzeniach, kto pozdrawia i przesyła uściski.
Czasami zdarzały mi się chwile słabości i po prostu płakałam, co powodowało, że nie byłam w stanie powiedzieć Jej czegoś konkretnego, sensownego. Dodatkowo byłam zła na siebie za te łzy, bo obiecałam sobie, że przy Mamie będę silna i nie będę się mazać. Zależało mi, aby czuła tylko pozytywne emocje, które zmobilizują Ją do szybszego powrotu.
Coś się działo od kilku tygodni- pojawiał się uśmiech od czasu do czasu, pojedyncze, wyszeptane słowa „tak” i „nie”. Wielokrotnie zastanawiałam się, czy to nie była moja wyobraźnia, bo umysł potrafi płatać figle, kiedy czegoś bardzo się chce i czeka się na to z wielką niecierpliwością. W dalszym ciągu, nikt nie potrafił oszacować, przewidzieć, w jakim kierunku to wszystko pójdzie. Gdy w grę wchodzi mózg, mało rzeczy jest pewnych, więcej jest niewiadomych, które pozwalają na snucie różnych domysłów, pozbawiając tym samym spokoju ducha.
Całe szczęście, że w naszym przypadku te drobne oznaki były preludium wielkiej zmiany czyli przebudzenia. Nie potrafię opisać, co czuję, na pewno wielką radość (niesamowite, że mam Ją z powrotem!), ale też obawy związane z naszymi następnymi krokami, którym przygląda się coraz więcej osób. Boję się, że decyzje przeze mnie podjęte nie będą właściwe, ale nikt nie podejmie ich za mnie. To nazywa się dorosłe życie, a ja dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że musiałam dorosnąć.”